Podroz zimowa
Franz SchubertStanisław Barańczak
Nowa podróż, nowa historia

Konieczny & Napierała

Franz Schubert – Winterreise Op. 89, do słów Stanislawa Barańczaka
Tomasz Konieczny – basbaryton
Lech Napierała – fortepian

„Podróż Zimowa“ Barańczaka – teksty

Tomik 24 wierszy
do muzyki z cyklu pieśni Franza Schuberta pt. „Winterreise“

 

(1994)

I

„Wpadacie jak po ogień”,
wytyka nam od lat
z właściwym sobie chłodem
ten niewłaściwy świat.
„Po ogień” to przesada,
lecz wpadliśmy – to fakt.
A wypaść – nie wypada:
okazać trzeba takt.
Wypadać – nie wypada:
poza tym – nie ma jak.

Niejasno nam zagraża
i mrozi w żyłach krew
gościnność gospodarza
tych lodowcowych stref.
„Pokochasz Kraj i Klimat”?
Brak na tę czelność słów.
Wokoło pustka, zima
i ujadanie psów.
Nad głową eter, zima
i chirurgiczny nów.

Miał to być dłuższy pobyt,
nie na tym jednak tle.
Śnieg przez dwie trzecie doby,
a jedna trzecia w śnie?
Nie w takiej atmosferze
miał tlen odświeżać mózg:
kłamały w bedekerze
widoczki palm i mórz.
Źle w takiej atmosferze
kącikom spierzchłych ust;
powietrze może świeże,
lecz jest w nim mróz i mus.

Ktoś nabił nas w butelkę,
czy raczej – w szkło tych kul,
gdzie prószą płatki wielkie
nad kaszlem gołych pól.
Zacisnąć zatem zęby?
Zaciśnie nam je mróz.
Nie puści pary z gęby,
nie wpuści tchu do ust.

II

Anteny między kominami,
żółtego dymu pierwszy haust:
te dachy, świty nie za nami –
są wciąż nad nami, wewnątrz nas.

Najbielszy nawet transatlantyk,
gdy ruszał w tropikalny rejs,
brał nas nasiąkłych wonią tamtych
grudniowo zadymionych miejsc.

Oceaniczne bryzy, wiejcie;
nam nawet w snach zapiera dech
zbyt dobrze znane dawne miejsce
i żółty dym, i czarny śnieg.

Oceaniczne bryzy, wiejcie:
w nas nawet w snach zamiera dech:
zbyt dobrze znamy swoje miejsce,
zbyt dobrze znamy swoje miejsce
i żółtozęby jego śmiech.

III

A może myśmy wcale
nie mieli wznieść się nad
ten jeden, ten widzialny,
ten tymczasowy świat?
ten taki sobie świat?

A może wzrost nad ziemię
na metr z czymś lub sześć stóp –
to już wniebowstąpienie?
Dopiero po nim – grób?

I może tym niebiosom
przez siedemdziesiąt zim
zamilkłym z zimna głosem
śpiewamy dźwięczny hymn,
śpiewamy, wdzięczni, hymn?

I może słowo „losem”
w wersyfikacji zim
tak z „lodem” jak i z „mrozem”
poprawny tworzy rym,
dokładny tworzy rym?

IV

Pęsetką wiecznych lodów
ścisnąwszy glob z dwu stron,
na ów rzeczowy dowód
rzeczowo patrzy Sąd;
w dwa zimne ognie lodu
ujęła z obu stron
spłaszczony zarys globu
nie całkiem widoczna dłoń

Sąd nie Najwyższy nawet –
nic podobnego, skąd:
nie chodzi w tej rozprawie
o zbrodnię, ale
o drobny błąd;
przy średniej ledwie wprawie
doraźny nawet Sąd
ustali: kto w tej sprawie
niechcący, ale
popełnił błąd.

Kto przyjął, że niezmienny
miał zostać pierwszy plan:
błogości wśród zieleni
i szumu morskich pian?
Pogodny szum zieleni!
Łagodność morskich pian!
Jesteśmy wręcz zdumieni:
był kiedyś taki plan?

Nie Ostateczny wcale –
wystarczy zdrowy sąd,
by zwęszyć w ideale
przesłanki błędnej swąd;
kto przyjął arbitralnie,
że lodowaty prąd
omijać będzie stale
nasz obiecany ląd?

Ujęty ze stron obu
w polarnych szczypiec chwyt,
glob nie ma już sposobu,
by wtrącić coś,
by podnieść krzyk;
i tylko trzęsień drgawka,
ten tektoniczny tik,
Sądowi daje z rzadka
mimiczny znak:
„To każdy z nich;
to każdy z nich.”

V

U wrót, gdzie chłodna studnia
i starej lipy cień,
w upalne popołudnia
niejeden śniłem sen.

Niejedno czułe słowo
w lipowym ciąłem pniu;
i tęsknię wciąż na nowo
do cienia i do snu.

Dziś idę w pustkę zimy,
w zawieję, mróz i mrok;
z oczyma zamkniętymi
potykam się co krok.

A w dali wiecznie słyszę
szumiącą zieleń słów:
Wróć do mnie, w moją ciszę,
w pogodę dawnych snów.

Kąśliwy wiatr zimowy
przenika mnie jak nóż,
porywa czapkę z głowy –
lecz nie zawrócę już.

I brzmi od godzin wielu
zielone echo słów:
„Wróć do mnie, przyjacielu,
do ciszy dawnych snów”.

VI

Spod okładu arktycznego
spływa gorączkowy pot.
Rzecz nie bardzo w stylu śniegu,
jego zwykłych szkód i psot –
stylu raczej cool niż hot.

Wyobraźnia znów nie zgadła:
komunałem było już,
że mróz wieczny ściśnie gardła,
a tu – morze sięga ust?
Nawet gorzej: wsiąka w mózg.

Śniegu, co się z tobą dzieje?
Nowy adres, imię, stan?
Nasze dymy, nasze spraye:
przez te fraszki – tyle zmian?
Jest w tym jakiś skryty plan.

Czy to strach przed losem świadka,
co zbyt wiele widział zim?
Czy, jak ja, chcesz tylko świata,
który innym jest niż tym?
Lub innego siebie w nim?

VII

Czy jakiś Wielki Fałszerz
podrobił tamten czek
wręczony nam na starcie
w kopercie gór i rzek?

Czy w lewym górnym rogu
fikcyjny wpisał bank?
Zataił, że nim z boku
steruje jakiś gang?

W podpisie swoim własnym
celowo zrobił błąd,
by nas pozbawić szansy
czerpania z jego kont?

Czy też nazwiska nasze
napisał zmyślnie w skos,
by z góry wiedział kasjer:
„Ci zaraz zrobią skok”?

Masz chęć – to wierz tej bajce:
że jakiś czek lub glejt
w ogóle dla nas znajdzie
nadziemskie welfare state,

Masz chęć – to wierz tej bajdzie,
bo trudniej znosić myśl,
że ktoś na łez otarcie
dał Wszystko nam – i Nic.

VIII

Gdy grunt się pali pod nogami,
przypadkiem spłonąć może most;
to, że palimy mosty sami –
to dość typowy mit ex post.

To, że za nami tylko płoną,
to drugi pospolity błąd:
uchodźcy wiedzą to, gdy toną,
na długość wiosła mając ląd.
Posiedli wiedzę niezgłębioną
ci których nie chce stały ląd.

Przykrości takich rozczarowań
unika ten, kto spuszcza wzrok
i stara się go skoncentrować
na bucie stawiającym krok.

Spojrzenie naprzód nic nie daje,
podobnie jak spojrzenie wstecz:
w dwa ognie biorą nas dwa raje,
dwóch mostów płomienisty miecz.
Z tych dwóch miotaczy nie przestaje
podwójny płomień ku nam biec.

Z minionej chwili wypędzeni,
niechciani w tej, co czeka nas,
nie zaginiemy choć w przestrzeni,
bo ją do zera streszcza czas.

Ta jedna korzyść: że w przestrzeni
streszczonej w teraźniejszy czas
możemy kroczyć niezgubieni
choć zguba może czeka nas.
Możemy kroczyć niezgubieni
choć zguba pewnie czeka nas,
choć zguba pewna czeka nas.

IX

Wyłączany telewizor
w kineskopu czarny lej
wsysa całą rzeczywistość,
aby nam się spało lżej.
Lżej jest przez to także jej.

Błyskawicznie pożegnalna
iskra, zanim ekran zgasł:
błędny ognik? czy latarnia
mędrca, który tropi nas?
Chce nas spotkać – chociaż raz.

Ruszyć za ognikiem w bagna?
Czy poczekać, aż sam mrok
da nam poznać, czym jest prawda,
co za nami szła krok w krok?
Ta najprostsza o nas prawda:
jeśli ktoś ją zna, to mrok.

X

Zastyga na poboczu dodge
i cielska jego przyczep.
Przez chwilę parujący mocz
dziurawi śnieg i ciszę.
,,I była zgroza nagłych cisz… “ –
te słowa wciąż mnie gonią.
Kierowca obolały krzyż
masuje lewą dłonią.

Gdy przelatuję obok,
on wciąż jeszcze stoi tyłem.
Świst po mnie został, spalin woń,
gdzie z nim przez mgnienie byłem.
„A ty z tej próżni czemu drwisz…”
W lusterku widzę jeszcze,
jak biel powracających cisz
nasiąka wczesnym zmierzchem.

XI

Myślałem, gdy świt różowiał:
„Co z tego, że wojna gdzieś trwa?
To bestia wykańcza bestię,
bo tylko to umie i zna”.

Gdzie indziej pierwszy snajper
nacisnął cyngiel dnia;
nim pocisk dobiegł celu,
pojąłem, że jestem nim ja.
Tak, mówię o zabitym
i o tym, że jestem nim ja.

Lecz ekran znów promieniał,
bo czas był na inny mord;
znów ekran bez wytchnienia
rozkrawał doniesień tort,
nowiny ze świata rozrywki
prognozę na dziś i sport,
prognozę na dziś i sport.

Myślałem, gdy ranek wstawał:
„Co z tego, że tyle jest zła,
że śpi w każdym z nas ta bestia?
Poskromić ją przecież się da”.

Gdzie indziej inny snajper
nacisnął cyngiel dnia;
nim zrobił swoje strzelec,
pojąłem, że jestem nim ja.
Tak, mówię o zabójcy
i o tym, że jestem nim ja.

Lecz uśmiech prezentera
wyjaśniał: nie czas na Sąd;
Sąd będzie lecz nie teraz;
tymczasem zaś przejdźmy stąd
od razu do świata rozrywki –
a potem – pogoda i sport,
prognoza pogody i sport.

XII

Poranne odśnieżanie
to, jakby logik rzekł,
przyjęcie dwu przesłanek
zawartych w słowie „śnieg”:

tej, że upadły anioł
nie wróci tam, skąd spadł,
i tej, że pozostaniem
zbyt skomplikuje świat.

Ach, krystaliczne biele
zmieszane pół na pół,
gdy można ci, aniele,
nareszcie sypać
na rany sól!

Ach, pragmatyczne cele
zmieszane pół na pół
z mściwością, gdy, aniele,
na twoje rany
sypiemy sól!

XIII

Mój zegarku, niepotrzebnie drwisz:
no, o czym znów zapomniałem dziś
na śmierć?

Mam wziąć pigułkę? wysłać czek?
Obalić Zło? wynaleźć lek
na śmierć?

Mam wziąć pigułkę? wysłać czek?
a śmierć?
I skazać Zło, i znaleźć lek
na śmierć?

Czy to elektroniczne „bip”,
czy jakiś inny mowy typ
zna śmierć?

Czy szept, czy wagnerowski głos?
ma śmierć?
I czy do powiedzenia coś
ma śmierć?

XIV

Że „szron siwizny” w jedną noc
oprósza głowę komuś?
Czyż glob na kwintę zwiesza nos
z powodu „siwizn szronów”?

Przenośnia, ten żelazny chwyt
lirycznych kombinerek,
popełnia, fakt spłaszczając w mit,
nadużyć cały szereg:
pół gaf a pół usterek.

Nasz styl ma dla najmniejszej z krzywd
łzę hiperboli słoną,
gdy ziemia – tylko śniegu skrzyp
pod butem czy oponą.

XV

Białą krechą skreśla coś
odrzutowiec-brakarz.
Ziemio, jeszcze nie masz dość?
Czego znów wymagasz?

Krechę, trwałą nawet mniej
niż ekskrement wróbli,
stawiasz na wieczności nieb
ty, balonik próbny?

Gdy za odrzut uznał Raj
brakarz-odrzutowiec –
krechę sama sobie daj,
konsekwencji dowiedź.

Skreśl się sama, moment trwaj:
biała, prosta spowiedź,

XVI

Wiosny, lata i jesienie
też nadchodzą, oprócz zim.
Wywołują uniesienie
i stosownie dźwięczny rym.

W sumie więc – trzy czwarte roku
cud i zachwyt mogą trwać:
zanurzamy łyżkę wzroku
w jedną wielką miodu kadź.

Pierwszy liściu wirujący –
zawsze zdołasz ziemi tknąć,
nim ktoś świat ocalić zdąży raz,
raz,
choć raz zaklęciem „Bądź”.

XVII

Leciałem nad miastem, gdzie spały miliony;
nieswojo się czułem, przy oknie skulony:
gdyby spojrzeniem móc w takie noce
zrywać ze śpiących ich dachy i koce?

Ha, gdybym mógł… Nie, nie chciałbym za nic:
bo wiem, że tym
sam siebie bym musiał zranić –
naocznym widokiem
tych małych i miałkich marzeń,
ciepławych zachwytów,
niemrawych porywów
i mdłych przerażeń.

W każdym ze śpiących byłbym widział
siebie samego, swój udział i przydział,
to, co naprawdę należy mi się,
to, czego nikt nie utrwali w micie.

To, co naprawdę należy mi się –
nie, tego nikt nie utrwali w micie.

XVIII

A jednak, gdy zawieja
zawyje mrozem w twarz,
powraca ta nadzieja,
że coś tam w sobie masz,
że coś nad sobą masz.

Te chwile na przystanku,
trwające cały wiek,
te dni, gdy o poranku
nic tylko mrok i śnieg –

to nie zerwany kontrakt;
to raczej – w zdaniach zim
udostępniany kontakt,
z Czymś Więcej, czyli z Nim.

XIX

Tablico moja hojnie rozdzielcza,
siej blask, jak flet, kiedy gra w C-dur;
nieś w mrok: przyjmuję rolę topielca,
ja, z miasta wyprowadzany szczur.

Mróz; na poboczach widma zasp;
jak mnie, niech wiedzie wszystkich nas
po lodzie szos, przez noc bez gwiazd
wskaźników twoich błędny blask
i disc jockeya bratni głos,
przez noc bez gwiazd, po lodzie szos.

XX

Stając na czerwonym świetle,
machinalnie zerkam w bok.
Poskromione równolegle,
cztery pasma rwą się w mrok.

Za okienkiem bocznym hondy –
w drzwiach wciśnięty zamka spust,
włosy blond i profil chłodny:
poprawianie szminką ust.

Znakiem podporządkowania
dając się na chwilę spiąć,
dwa milczymy tylko zdania:
„A więc jesteś? No to bądź”.

Dwa milczymy tylko zdania:
„A więc jesteś, bądź co bądź?
To dalej bądź”.

W równoległych dwu otchłaniach,
odwracając znowu wzrok,
powracamy do spadania,
każde w swój osobny mrok.

XXI

Cmentarze samochodów –
lasagne z rdzy i blach –
wysypisk miejskich odór,
samotnej szklarni dach,

druciane siatki działek –
gdzieś pies podnosi gwałt –
zarosłe sadzą hale
i dym żużlowych hałd,

obwisły nawias kabla,
a w nim – dla chmur i cisz
strzeliście nieodgadła
wypowiedź w locie wzwyż,

z czerniejącego śniegu czyjś,
nie wiadomo czyj,
wznoszący się ku niebu
pastorał, kostur, kij.

XXII

Na ten gest ciskania w nas
białym podarunkiem
chciałoby się chociaż raz
odpowiedzieć buntem.

Znowu w paczce mróz i szron,
biele równin płaskich?
Coś nie bardzo pstry ten koń:
nie chcę Pańskiej łaski.

Śliskość lodu, śniegu chrzęst,
tuzinkowa zamieć:
sam poszukam plag i klęsk,
Twoje znam na pamięć.

To już nie ogniowy chrzest,
pierwsze rozpoznanie:
czym ta pustka we mnie jest,
wiem od dawna, Panie.

XXIII

Gdy świeci nam neonów blask –
bądź wielkoduszny, nie szydź z nas.

Gdy zgiełkiem w nas głuszymy strach –
wiedz chociaż, co widzimy w snach.

Gdy plami nam nienawiść twarz –
przed lustrem postaw, spojrzeć każ.

Gdy nużą nas sprzeczności prawd,
od Uproszczenia umysł zbaw.

Gdy nie umiemy mówić wprost –
rozpoznaj nasz prawdziwy głos.

XXIV

Stojąc przed witryną, w jej lustrzanym tle
widzę kątem oka kubek w kubek mnie.
Wielkie podobieństwo, do złudzenia aż,
gdyby nie ta zmięta, postarzała twarz;
na wkroczeniu w starość przyłapana twarz.

W uszach tkwią słuchawki, więc na sercu ma
kieszonkowe radio – znowu: tak jak ja.
Mógłbym się założyć o Nic lub o Byt,
że nie słucha rapu z kompaktowych płyt;
prędzej już Schuberta – to ten chyba typ.

Więc to prawda, bracie w zwierciadlanym szkle?
Mam jakiegoś ciebie, masz jakiegoś mnie?

Facebook